Już nie pamiętam, gdzie najpierw to usłyszałam.
I już nie pamiętam ile razy ten czas i odległość odmierzały mi życie.
Ale dużo na pewno.
I jak człowiek się zatrzyma na chwilę i pomyśli to, co pomyślała p. D. Szaflarska w tramwaju, że gdzie ja się spieszę, że na końcu i tak czeka mnie trumna, to można nawet na chwilę się rozejrzeć i poczuć taką ulgę, że właściwie to nigdzie, i że świat jest piękny, i że rzadko to zauważam. ZA rzadko. I po tym oddechu jak maratończyk, który wziął łyk wody, można machnąć ręką i ruszyć dalej.
Stworzyliśmy sobie wroga, sami. And This is the thing.
Ładnie go ubraliśmy, daliśmy mu rodzinę, mile widzianą punktualność,
i gorzej widzianą spóźnialskość, zegarki, i swoje życie.
I tyle by było z tych wszystkich refleksji, które gdzieś tam kiełkują.
Się rozmyły w deszczowy poranek.
Wróć: Się rozmywają, cyklicznie, za szybko.
A cykliczność? No to już inna sprawa. Cykliczność lubię.
Wyszłam ostatnio w słońce i w góry. Słychać było ptaki i taki wiatr, który wieje szczególnie. Szczególny powiew zawiał mi w twarz. Rozejrzałam się oczami i wnętrzem i poczułam nagle chęć wydobycia jakiegoś lwiego ryku, kto wie, może to pełnia, bo według aktualnej wiedzy, była właśnie we lwie. Tak mnie to poniosło, że może nie ryknęłam, ale pobiegłam dalej.
I zaczęłam szaleńczo szukać jakichś oznak nowego cyklu cykliczności na drzewach, a w głowie przeżywać wszystkie wiosny życia, jakkolwiek starczo to nie brzmi, ale w ogóle starcze to nie było.
Zmieszał się topniejący śnieg zapadający się pod nogami z beztroską rozkwitających kwiatów.
Przypomniała mi się La boheme, i bzy, które zakwitną jeszcze cyklicznie pewnie nie raz, a ja się urżnę ich zapachem cyklicznie, bo póki co wącham je podgrzewane w podgrzewaczu zmieszane z wodą w postaci olejku.
I stary rozklekotany czerwony rower, który gdzieś tam chyba jeszcze stoi w innym mieście, a na którym jeździłam środkiem ulicy w środku nocy w ciszy i migających na pomarańczowo sygnalizatorach i sobie myślałam o tych wszystkich ludziach za ścianami, którzy pochowali się w norkach i szykują się na kolejną gonitwę albo zwyczajnie mają to w dupie. Zobaczyłam też tych parę, no paręnaście, mieszkań, które cyklicznie zmieniałam.
Z sentymentem pomyślałam o tym jak mi w nich było źle i dobrze. Usłyszałam nawet ten miejski gwar za oknem, za każdym inny i jakieś wariackie wędrówki po kocich łbach i placach zabaw z muzyką puszczaną z komórki. Potem pomyślałam czemu właściwie je zmieniałam? No i się natknęłam w tych wiosnach na ludzi i to o nich tak naprawdę myślę myśląc o tym wszystkim.
O sytuacjach, które razem przeżyliśmy. Takich śmiesznych, takich mocno kształtujących, takich wszelakich.
Ten rzeczony czas, który minął, on jest teraz tylko w głowie. Ekscytująca jest myśl, że może nie tylko w mojej głowie, ale jeszcze kogoś innego, kto też tam był i patrzył na te same meble, nieba, i jadł z tej samej miski, i śpiewał te same historie, słuchając tej samej muzyki.
Zastanawiam się, co by było gdybym nie znała słowa minął. Jak by się przeszłość malowała. A potem myślę o tym, że może już jest tylko w mojej głowie. I czuję się bardziej samotna. Z tym minionym czasem. Jakby on nigdy nie nadszedł.
W tym świecie, co sobie sami stworzyliśmy, czas mija i ludzie też.
Weźcie się do siebie odezwijcie. Dzisiaj.
Do tych, którzy byli w Waszym życiu kiedyś, a których teraz już może prawie nie ma. Tych, co na Was wpłynęli – być może bardziej niż ludzie wpływają teraz.
Wróćcie na chwilę tam, gdzie tylko wy byliście. Może się uśmiechniecie.
I może coś odkryjecie.
Wspólne powroty też są cykliczne bo as you go through life it’s the little things that come back again.
I niech one wracając przynoszą (wspólny) uśmiech.
Który ja Wam dzisiaj wysyłam, cyklicznie i ponadczasowo.
Podpisano: Nomatka